[Prolog]
Biegłem na oślep, gdyż moje oczy zalane były łzami, a ciemność i mrok panujące na dworze wcale nie poprawiały widoczności. Co chwile czułem jakieś gałązki odbijające się ode mnie. Najbardziej wyczuwalne były na twarzy, a gdy zacząłem odczuwać szczypanie, miałem świadomość, że powstały zadrapania; mniejsze lub większe. Byłem przerażony; goniło mnie coś nieludzkich rozmiarów. Na pierwszy rzut oka było to większe od samego niedźwiedzia. Czaiło za mną, czułem jego śmierdzący odór na karku. Jakież mogłem mieć szanse? Ja siedmioletni Mika, który nóżki miał jak zapałki, a silniejszy podmuch wiatru mógł mnie spokojnie zmieść z powierzchni ziemi. Tak, ja też nie byłem normalny i każdy mi to udowadniał na każdym kroku.
Nagle potknąłem się o jakiś korzeń – sporych rozmiarów swoją drogą – który wystawał z ziemi. Umrę. Nie chcę umierać!
Zacisnąłem mocniej powieki i ostatnie stróżki łez zwilżyły moje policzki. Czekałem na koniec, na silny ból, na niewyobrażalne ciepło, które oznaczałoby rozlew mojej krwi, ale... zamiast tego poczułem znajomy zapach. Ten miły i przyjemny zapach, którego nigdy nie potrafiłem określić. Silne ramiona oplotły moje wątłe ciało i przycisnęły do siebie. Zaciągnąłem się zapachem Ezry i jakby cały strach ze mnie uleciał. Czułem się bezpiecznie, bo byłem przy nim.
– Ochronię cię, Mika. Polegaj na mnie, zawsze – szepnął do mojego ucha, czym tylko spowodował moją nagłą chęć snu.
Najprawdopodobniej zemdlałem w jego ramionach.
[Rozdział 1]
Spojrzałem na karteczkę, na której były wytyczne od mojego ojca. Wkurzyłem się nieznacznie, gdy zobaczyłem tylko krótkie zdanie napisane jego niechlujnym pismem.
„Wysiądź, na pewno cię odbiorą. Ulica Corevlay 28. Kocham cię!"
Gdyby ktoś mnie nie znał – czyli każdy na lotnisku – pomyślałby teraz, że zawarczałem jak wściekły pies. Zawsze miałem porządny warkot jakichś rasowych kundli, których swoją drogą nie znoszę. Kto lubi te warczące, szczekające i sikające gdzie popadnie psy?! Zdecydowanie jestem kotolubny.
Westchnąłem i zgniotłem kartkę od ojca. Rzuciłem papierek do pobliskiego kosza, a cichy dźwięk podziwu dotarł do moich uszu. Nie, żebym był jakiś wybitny w kosza czy coś, ale połechtało mnie to po ego.
Poprawiłem swoją czapkę z daszkiem na głowie i ruszyłem, ciągnąc walizkę za sobą. Nie do końca wiedziałem co ze sobą zrobić. Ojciec dał mi całkiem sporo gotówki na podróż, co oczywiście było rekompensatą za jego czyny. Ani on, ani matka nie kochali mnie wybitnie mocno. Mogę rzec, że z roku na rok ich uczucie względem mnie słabło, aż w końcu sprawili sobie nowego bachora i weź spierdzielaj, Mika! Poważnie. Pokłóciłem się z nimi, nawet doszło do rękoczynów, ale nie chciałem nikomu o tym mówić. Czułem się jak gówno. Dlatego dostałem kupę forsy, bilet w jedną stronę do Wielkiej Brytanii i darmowy pobyt u mojego brata. To u niego miałem teraz mieszkać i tutaj, w Londynie miałem chodzić do szkoły. Myślę, że moje relacje z braciszkiem do najlepszych nie należą i pewnie sami na siebie się rzucimy w przeciągu kilku pierwszych minut.
Rozejrzałem się na boki, aż dostrzegłem jakiegoś dziwnego kolesia, o którym szeptała nie jedna osoba na lotnisku. Jego Emo styl był bardziej obrzydliwy niż moje zniszczone buty. Nie zrozumcie mnie teraz źle, to nie był „typowy" Emo. Chodziło mi raczej o jego ubiór, którego kolor był tylko czarny. Jedynie włosy były ciut jaśniejszego odcienia, a reszta to nie wiem. Miał na nosie okulary a na głowie kaptur; opierał się też o czarne auto, ale to już chyba detal. Trudno było go dokładnie zeskanować.
Wzruszyłem ramionami i zacząłem szukać jakiejś taksówki, by dostać się pod wskazany przez ojca adres. Niestety, żadnej nie dorwałem, więc zacząłem wypytywać przechodniów o wskazówki. Natrafiłem też na przeciwieństwo Emo. Chłopak ubrany cały na biało z włosami koloru jasnego blond. Na nosie również spoczywały mu okulary przeciwsłoneczne, choć słońca to ja żadnego tu nie widziałem. Dziwni ludzie tu mieszkają, pomyślałem. Anioły z demonami, którym przeszkadza światło dzienne.
– Szukasz czegoś, mały? – zagadał anioł. Skarciłem go spojrzeniem, choć spod mojej czapki mógł gówno co dostrzec. – Co to za mina? – A jednak.
– Może ty wiesz, gdzie jest ulica Corevlay 28? – spytałem, wzdychając ciężko.
– Ał, czemu tak na Ty od razu? – zaśmiał się perliście. Poważnie, co z tym człowiekiem nie tak? – Dobra, nieskory jesteś do żartów, to ci powiem. Ulica ta mieści się jakieś pięćdziesiąt mil stąd. A mogę wiedzieć, kogo odwiedzasz? Może też powiem dokładne położenie domostwa – uśmiechnął się uprzejmie, a ja zrobiłem sztuczny bełt.
– Z obcymi mi gadać nie wolno – uniosłem się honorem i wyminąłem dziwaka.
– Hej! – krzyknął za mną. – A dziękuję, to cię nie nauczyli?!
Zatrzymałem się gwałtownie w miejscu, jakby ktoś mnie zamroził w pół kroku. Odwróciłem się niczym skrzypiący metal, czyli bardzo powoli i cisnąłem w niego niemymi piorunami. Koleś się wzdrygnął i uniósł ręce w geście obronnym.
– Ż-Żartowałem – powiedział. – Miłego dnia!
Zignorowałem go i poszedłem w swoją stronę, którą wskazał mi gestem ręki. Nie, żebym miał kiepską orientację w terenie, ale przecież byłem tu pierwszy raz, a mapa Google mi za wiele nie pomogła. Bądź przeklęty ojcze!
[Rozdział 2]
Zaczynało się ściemniać, a ja wreszcie dotarłem na odpowiednią ulicę. Zapukałem do pierwszego domu i spytałem o mojego brata. Kobieta popatrzyła na mnie, jakbym był bratem „tego dziwnego człowieka mieszkającego raptem po drugiej stronie". Już się zastanawiałem, jakie tu będę miał atrakcje.
Przeszedłem przez jakże ruchliwą ulicę – czyt. że aż wcale. Zapukałem energicznie, aż po chwili pojawił się koleś w samym szlafroku i, mam nadzieję, gaciach. To nie mógł być mój brat. Wyglądał co najmniej na czterdziestkę, miał spory koper, a papieros w jego ustach tylko dodawał lat. W chuja mnie ta baba zrobiła jak nic.
– Ja chyba domy pomyliłem – westchnąłem zirytowany i zmęczony.
– Zależy – przerwał, by wypuścić dym nikotynowy z ust – bo jeśli szukasz pracowni malarskiej, to trafiłeś idealnie.
– Że czego, dziadku? – zamrugałem.
– Ty, gówniarzu – lewa powieka mu groźnie drgała. – Czego szukasz zatem?
– Ezraela Colenora – złamałem sobie chyba język na tym nazwisku. Na Boga, kto je wymyślił?
Mężczyzna nagle uniósł jedną brew i zmierzył mnie od stóp po sam czubek głowy.
– Na co się lampisz, dziadu? – warknąłem, na co on tylko westchnął i zrobił mi przejście.
– Czyli ty musisz być Mikaela, brat Ezry – teraz to ja się zdziwiłem.
– Skąd...?
– Pojechał po ciebie na lotnisko, ale najwidoczniej się minęliście. Wchodź – machnął na mnie ręką i sam poszedł w głąb domu.
Ok, nikt mi nie mówił, że tu jakieś studio jest. Czemu mam mieszkać z czterdziestoletnim dziadem?! Ezra, nienawidzę cię!
Rzuciłem walizkę pod ścianę i wybiegłem z domu, trzaskając drzwiami. Byłem wkurzony i zirytowany jednocześnie. To nie tak, że liczyłem na mieszkanie we dwójkę; przecież on mógł mieć współlokatora w swoim wieku albo dziewczynę. Ale ten facet?! A co jeśli mój brat jest... nie, aż tak dziwny to on nie jest.
Poprawiłem czapkę na głowie i ruszyłem przed siebie. Orientację, a raczej pamięć mam dobrą. Byłem przekonany, że wrócę do domu tą samą drogą, więc mogłem iść, gdzie chciałem i jak daleko chciałem.
Po kilku minutach wyżywaniu się na napotkanych kamykach, w końcu dotarłem do jakiegoś lasku, albo parku; jak zwał tak zwał. Szedłem ścieżką, aż natrafiłem na barierkę po mojej lewej stronie.
– Wow – szepnąłem na widok, jaki zastałem.
Panorama miasta w godzinach wieczornych, praktycznie nocnych, była piękna. Dodawał też klimat pagórek, u którego stóp płynął mały strumyk. Wysoko było, więc mógłbym się zabić – zawsze jakaś alternatywa.
Gdy spojrzałem na swój telefon, niemal umarłem. Resztka baterii! No dobra, godzina też młoda nie była, bo ta dziesiąta pm nakazywała powrót. Cóż, co mi pozostało? Już chowałem urządzenie do kieszeni, gdy doszedł mych uszu warkot. Wzdrygnąłem się i przełknąłem nerwowo ślinę. Szybko zacząłem analizować zaistniałą sytuacją, aż wysnułem wnioski; podbiec do pobliskiej gałęzi, która najwidoczniej ułamała się od drzewa, uderzyć to coś i zwiać do domu.
Czym prędzej przeszedłem z teorii do praktyki. Biegło, to coś biegło na mnie, lub to moje przewrażliwienie. Chwyciłem badyl i odwróciłem się na pięcie, od razu się zamachując. Podziałało. Kundel odleciał kawałek z głośnym jękiem, a ja wreszcie ochłonąłem. Strzepnąłem z bluzy jakieś brudy i oparłem sobie drewno na prawym ramieniu. Podszedłem tak do stworzenia, które nadal leżało na ziemi, jakby regenerując siły. Spojrzało na mnie z warkotem, ale nagle ucichło.
– Parszywe kundle – syknąłem i przekroczyłem zwierze.
Już wtedy powinienem się domyślić, że będę miał z tego tytułu same problemy.
[Rozdział 3]
Cicho. Kocham spać. Kocham ciszę. Więc czemu ktoś od samej szóstej rana chrapie jak...
– Dziadyga – poderwałem się z poduszki, gdy doznałem olśnienia.
Przecież tylko stary mógł tak głośno chrapać. Świetnie, że on sobie smacznie spał, a mi nie pozwalał. Nagle jednak zdałem sobie sprawę, że obok, na mojej białej pościeli, śpi jakieś czarne coś. Wychyliłem się, by sprawdzić kto to znowu. Moje oczy rozszerzyły się ze zdziwienia, gdy zobaczyłem młodego chłopaka z kolczykami w uszach i nosie. Jego czarna grzywka opadała luźno na poduszkę, a usta były rozchylone.
To nie od niego pochodzi ten charchot.
Zmrużyłem gniewnie oczy i wyczołgałem się z łóżka. Wierzcie mi, ten koleś może i spał odwrócony do mnie plecami, ale w pościel to nie ja zawinąłem się jak w kokon.
Zszedłem na parter w swoich szarych, dresowych spodniach i ciemniejszej od nich koszulce na krótki rękaw. Gdy wszedłem do kuchni, znów doznałem szoku. Kolejny facet!
– Co to, przytułek? – szepnąłem obrażonym tonem.
Chłopak odwrócił się do mnie z łyżką w ustach i zdziwionym spojrzeniem.
– Szo fy jefteś? – wyseplenił.
– Jeśli powiesz, że ty to Ezra, autentycznie wychodzę – wskazałem na drzwi frontowe, od których dzielił mnie metr.
– No coś ty – wyjął łyżkę z ust, ale nadal uważnie mnie obserwował. – Ezra zapewne o tej godzinie śpi w najlepsze. On jest bardziej nocnym markiem – mrugnął do mnie porozumiewawczo. Szkoda, że ni krzty go nie zrozumiałem. – Ty pewnie jesteś Mika?
– Skąd wszyscy mnie tu znają, a ja nie znam nikogo? – rozłożyłem ręce.
– Cóż, Ezra mówił nam, że zamieszka tu jego młodszy brat i serio widzę podobieństwo – zaśmiał się pod nosem.
– Ta, niby jakie? – przeniosłem ciężar ciała na lewą nogę i zaplotłem ramiona na klatce piersiowej. Chłopak jakby zaczął analizować wcześniejsze słowa, bo jego nastawienie się zmieniło.
– Obaj jesteście gburowaci – odpowiedział, a jego wzrok wywiercał we mnie dziurę.
– Cecha nabyta – powiedziałem bardziej sam do siebie.
– Wrodzona – poprawił mnie, ale dostał moim wściekłym spojrzeniem i się zamknął.
– Co tu się od rana odkurwia? – do kuchni wszedł zaspany dziadyga.
– W domu zapadła cisza, więc to twoja wina, że tu teraz stoję, dziadku – zmrużyłem gniewnie oczy, a ten wreszcie zwrócił na mnie uwagę, jakby rozbudzony w pełni.
– O, mały – znów z moich ust wydobył się warkot, na co obaj się zszokowali. – Sorry.
– Wracam spać – oznajmiłem i opuściłem pomieszczenie.
Co z tymi kolesiami? Okey, byłem brany za dziwaka z tym moim warczeniem, ale oni reagowali, jakbym był dzikim zwierzęciem, który chce ich rozszarpać. Coś tu było zdecydowanie nie tak; tyle facetów w jednym domu, ich zachowanie i...
Przystanąłem w miejscu, gdy zauważyłem mojego współlokatora łóżka. Tupałem wściekle nogą i myślałem, jakby najlepiej się go pozbyć. Ostatecznie postawiłem na tradycję; podszedłem do niego i pociągnąłem za pościel, aż spadł na posadzkę. Okrążyłem łóżko, by sprawdzić, czy go nie zabiłem, bo nie dostałem żadnego „kurwa" czy coś.
Żył, niestety. Nie obudził się, niestety. Strzeliłem sobie face palm przez tych ludzi. Kto normalny nie obudziłby się po brutalnym spotkaniu z posadzką?!
Ignorując Emo, po portu wróciłem do łóżka. Przykryłem się szczelnie kołdrą, bo na sam widok deszczu za oknem przechodziły mnie ciarki. Rodzice naprawdę muszą mnie nienawidzić, skoro wysłali mnie na to zadupie.
~*~
Gdy obudziłem się po szesnastej, zauważyłem brak Emo na podłodze. Bardzo dobry znak. Ruszyłem się z łóżka i zabrałem jakieś ciuchy z walizki. Pośpiesznie wziąłem prysznic i umyłem zęby; przebrałem się w czyste ubrania i nałożyłem czapkę na głowę.
Na parterze podczas wkładania butów, zostałem zaczepiony przez dziadygę.
– Dokąd, młody? – znów zaciągnął się papierosem, a ja poważanie zacząłem się zastanawiać, czy ma jakieś inne ciuchy niż szlafrok.
– Co cię to obchodzi, dziadku? – uśmiechnąłem się wrednie, gdy skończyłem sznurować trampki.
– Jesteś wykapany Ezra – poklepał mnie po czapce. – On też zawsze zionie nienawiścią, ale ty to już przechodzisz nasze wyobrażenia.
– Kogo obchodzi czy jestem do niego podobny?! – krzyknąłem na cały dom, a może i ulice. Facet patrzył na mnie i mrugał zdziwiony moim nagłym wybuchem.
– Wybuchy gniewu też macie rodzinne.
– A bujaj się na lianie – wyszedłem i trzasnąłem drzwiami.
Serio, dlaczego muszę być porównywany do tego człowieka? Brałbyś przykład z Ezry, on się tak dobrze uczy, ma taki kulturalny język, jest uprzejmy... sranie w banie na czekanie! Tak, nie pomyliłem się. W domu rodzinnym, gdy to jeszcze osiem lat temu mieszkał z nami, zawsze to słyszałem. Był taki poukładany i porządny, ale gdy zostawaliśmy sami, to pokazywał swoje prawdziwe oblicze grozy. Może i ten dziadek ma racje, że jestem wykapany on, bo kto by nie był? Wychowałem się na jego wrogości do mnie, więc przełożyłem ją na resztę świata. Skoro teraz nie mieszkał z rodzicami, mógł spokojnie być sobą. Różnica między nami była taka, że ja nigdy nie byłem prawdziwym synem i niczego nie udawałem.
Kopnąłem ze sporą siłą kamień na swojej drodze i poczułem się znacznie lepiej. Usłyszałem głośny pisk, więc pobiegłem przed siebie. Zobaczyłem na ziemi dziewczynkę, na pewno młodszą ode mnie, z rozciętym czołem. Świetnie, Mika. Ezra cię zabije.
Kucnąłem i przybrałem miły ton.
– Przepraszam, możesz wstać? – spytałem i podałem jej dłoń. Ta spojrzała na mnie swoimi dużymi niebieskimi oczami, które pokochałem. Nie oceniaj, kocham niebieskie oczy i ludzi, którzy je mają.
– Blacisek – rzuciła mi się na szyję, aż poleciliśmy do tyłu. Bla... co?
– Boże, chyba jej mózg rowaliłem – zacząłem panikować. – Pojedziemy teraz do szpitala, dobrze? – spytałem, poklepując ją po plecach, by mnie wreszcie puściła.
– Nie! – odsunęła się i naburmuszyła, a rana na jej czole... czy ona nie była większa? – Chodź!
– Dokąd? – zamrugałem zszokowany, gdy ta stanęła na swoje drobne nóżki i pociągnęła mnie z taką siłą, jakiej na pewno się u niej nie spodziewałem.
– Do domu! Mój dlugi blacisek będzie uciesony! – zrobiłem krzywą minę. O czym ona do mnie rozmawiać, to ja nawet nie.*
– Poczekaj – wyszarpnąłem swoją rękę z jej drobnej trochę zbyt impulsywnie. – Jest późno. Co robiłaś o tej godzinie na dworze? – dopytywałem.
– Blacisek znów włoncył się na złego Willa i baldzo jest telas zły – pociągnęła noskiem. Skruszony postanowiłem kucnąć, by być z nią na równi.
Tak, ona zdecydowanie była młodsza.
– Bił cię? – nadzieja, że może to nie ja jej przywaliłem...
– Nie – ...odleciała w zapomnienie.
– Odprowadzę cię do... – niedane mi było dokończyć, bo poczułem silny uścisk na ramieniu i chwilę potem leżałem na ziemi, jakieś pół metra od dziewczynki.
Przede mną za to stał... chwila, kto to właściwie?!
– Zjeżdżaj stąd i powiedz Willowi, że jak położy swoje zapchlone łapy na Mice, to zajebie jak psa – zaakcentował ostatnie słowo, jakby kryło się pod nim drugie dno.
Dziewczynka robiła nieznaczne kroki w tył, aż spanikowana zaczęła uciekać. Poszedłem w jej ślady i zacząłem po cichu wiać w przeciwną stronę. Niestety, silny uścisk znów się pojawił na moim ramieniu, ale tym razem nie walną mną w tył. Spojrzałem przez ramię, aż napotkałem gniewne spojrzenie...
– E-Ezra?
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
*Błąd celowy, oczywiście.
[Rozdział 4]
– E-Ezra? – wyjąkałem przestraszony.
Od wieków go nie widziałem, nie tego palącego i przerażającego spojrzenia. Cała moja pewność siebie i wrogość przy nim były niczym. Nie istniały.
Ten nic się nie odezwał, tylko ciągnął mnie w stronę domu. Znałem tę drogę, wiedziałem doskonale, co planował. W świetle lamp dopiero mogłem się mu wyraźnie przyjrzeć. To był właśnie ten Emo z lotniska i z mojego łóżka. Że też nie połączyłem faktów! No w sumie... przecież on nie był tak ubrany w naszym domu, mogłem go nie poznać.
Po kilkuminutowej przechadzce wreszcie dotarliśmy do celu. Otworzył drzwi i dosłownie wrzucił mnie do środka. Czułem na sobie czyjeś spojrzenie, więc podniosłem wzrok i dostrzegłem dziadka, jak zwykle z fajką.
– Znalazłeś go – odpowiedział, jak gdyby wiedział, że ten mnie szukał.
– Gówniarzu – usłyszałem głos brata, więc na niego spojrzałem. – Gdzie się szlajasz?! – znów przybrał swój wściekły ton. – Jeszcze nic ci nie pokazałem, nie wiesz nawet, gdzie jest twoja nowa szkoła, do której idziesz już jutro! – zaczął robić wyrzuty. – O twojej chujowej orientacji w terenie nie wspomnę! Poza tym nie rozmawiaj z jebanymi dziewczynkami z parku, jeśli życie ci miłe!
– Och, rozmawiał z Alex? – kolejny znajomy głos. Podniosłem się z klęczków, by dostrzec obok dziadka tego młodego chłopaka z kuchni.
– Gorzej, chciał iść z nią do domu – prychnął wściekle i zaplótł ramiona.
– Młody, nie możesz nigdy tego zrobić – starszy pokręcił bezradnie głową. – To niebezpieczna rodzina.
– Pierdol, ja posłucham – syknąłem, a po chwili poczułem ostry ból w potylicy. Chwyciłem się obiema dłońmi za tył głowy i spojrzałem wściekle na brata. Szybko jednak moje spojrzenie zmiękło pod wpływem jego.
– Chcesz mi oddać? – zmrużył powieki wyzywająco.
– Przecież nic nie mówię – odpowiedziałem ze spokojem i spojrzałem w innym kierunku.
– Och, jak jest sam, to jest naprawdę jak ty, Ezra. Ale jak jest przy tobie, to staje się jakiś taki... – zaczął dziadyga.
– Potulniejszy? – dopowiedział młodszy.
Znów cichy warkot wydobył się z moich ust, a obca dla mnie dwójka po raz kolejny spojrzała na mnie podejrzliwie.
– Od kiedy to potrafisz? – Ezra chwycił mnie mocno za policzki jedną dłonią i nakazał patrzeć w oczy.
– Od fafse – wysepleniłem, bo serio miał siłę uścisku.
– Pierdolenie – warknął. – Nie potrafiłeś tak kilka lat temu, a wkurwiałem cię co niemiara.
Musiałem się postarać, by strzepnąć jego rękę, ale się udało.
– Nie było cię od siedmiu lat, nie udawaj, że mnie tak dobrze znasz – spojrzałem na niego wyzywająco, aż dziwiąc samego siebie, skąd we mnie ta pewność siebie.
– Och, doprawdy? – uśmiechnął się kpiąco. – Czyli pozabijamy się w mniej niż dobę – uśmiechnęliśmy się do siebie, co z boku musiało wyglądać naprawdę strasznie.
– Mówiłem to starszym – oznajmiłem, nadal się szczerząc.
– Dali kasę na pogrzeb, bo nie będę ze swoich bulił? – odwzajemniał.
– Kurwa, zapowiada się świetnie – westchnął młody, który od razu został zgromiony spojrzeniem mojego brata.
– Swoją drogą, to jest Matt – wskazał na niego już spokojniejszy. – A obok to Raffa.
Oboje kiwnęli lekko ręką.
– Czemu mieszkasz z tyloma facetami z jakąś pracownią w domu? – spojrzałem na niego pytająco, a jego spojrzenie stało się... ludzkie.
– Jaka pracowania? – zdziwił się. Pierwszy raz uświadczyłem zdziwienia tego człowieka.
– Haha, żadna – zaśmiał się nerwowo dziadyga. – Żartowałem, gdy wczoraj przyszedł. Objął mnie ramieniem, jakby błagał o potwierdzenie słów.
– Bierz łapę, stary pedofilu, bo zdzielę kłodą – od razu zabrał swoje ramię.
– Dycha w dychę – wtrącił Matt.
– I przy okazji – zaśmiał się rozbawiony Ezra. – Raffa ma dwadzieścia sześć lat.
– Cooo?! – wydarłem się na cały dom. – Przecież wygląda, jakby był lekko po czterdziestce!
– Ranisz! – chwycił się za serce.
– To zacznij wyglądać na swój wiek – doradziłem.
– A tak poważnie – znów przyjął swój wrogi wyraz twarzy – trzymaj się z dala od Willa i jego siostry, rozumiesz? To już nawet nie chodzi o robienie mi na złość. Po prostu oni nie są dobrymi ludźmi.
– Powaga, dzieciaku – poparł Raffa.
Czułem się jak dziecko w polu kukurydzy; wyrwany ze swojego rodzinnego gniazda do jakieś dżungli, gdzie walczy się o przetrwanie. Zastanawiałem się przez chwilę, czy powinienem mówić im o ataku psa, ale przecież to zwykły kundel.
[Rozdział 5]
– Młody! – usłyszałem głos Matta, który przekroczył już próg mojego pokoju. Naciągnąłem na twarz kołdrę. – Wiem, że tam jesteś – zaśmiał się. – Obiecałem twojemu bratu, że zawiozę cię do szkoły.
– Dotknij mnie, to pożałujesz – zagroziłem spod kołdry, która znów wydawała się ciężka, niż powinna. Odrzuciłem materiał z twarzy i podniosłem się na łokciu. – Kpina czy kpina? – wysyczałem na widok mojego brata śpiącego w tej samej pozycji, co dzień wcześniej.
– Jeszcze nigdy nie widziałem, jak Ezra śpi – oznajmił, przyglądając się uważnie mojego bratu.
– Czy on nie może spać u siebie? – spytałem.
– Meh, generalnie sypia poza domem – wzruszył ramionami. – A teraz poważnie, młody, idziemy – chwycił mnie za nadgarstek.
– Puś...
Nie dokończyłem, bo to, co się wydarzyło, działo się zbyt szybko. Uścisk na moim nadgarstku zniknął w sekundę, za to pojawił się na nadgarstku Matta. Chłopak był zdezorientowany i przerażony zarazem. Tak, mój brat patrzył na niego właśnie z mordem. Nie wiem, czy robił to przez sen, czy totalnie świadomie, ale przeraził nas obu.
– T-To ja już wstanę – oznajmiłem przestraszony i poszedłem posłusznie do łazienki się uszykować.
Gdy wróciłem, mojego brata już nie było, podobnie zresztą jak Matta. Wziąłem uszykowany przez kogoś dla mnie plecak i zszedłem na dół. W kuchni panowała grobowa cisza, choć...
– Kto to znowu jest? – wskazałem ręką na kolejnego nieznajomego. Na oko, mógł być nawet w moim wieku.
– A – Raffa oprzytomniał jakby wyrwany z dziwnego stanu. – To mój bratanek, Kira.
– Yo – machnął. – Zazwyczaj tu wpadam, bo mam darmową podwózkę – wskazał na Matta.
– Więcej idiotów – szepnąłem, ale wkurzony wzrok całej trójki uświadomił mi, że doskonale słyszeli, choć nie powinni.
Zmrużyłem podejrzliwie powieki. Jestem w ukrytej kamerze, to pewne.
– Gdzie Ezra? – spytałem, rozglądając się dookoła.
– Jak mówiłem, zazwyczaj nie sypia w domu – Matt spojrzał na mnie odległym wzrokiem. Zdecydowanie ciałem był z nami, ale duszą gdzieś dalej.
– To jedziemy? – Bałem się, że w tym stanie spowoduje wypadek, ale jak mówiłem wcześniej; śmierć to dobra alternatywa.
Chłopak zawiózł naszą dwójkę do placówki, po której miał mnie oprowadzić Kira. Przy okazji dowiedziałem się, że Matt miał ledwo dziewiętnaście lat, podobnie jak mój brat. Oprócz tego powiedział mi też o powodzie ich wspólnego mieszkania; wszyscy razem pracowali w jednym miejscu dwa lata temu, więc wynajęli wspólne lokum. Śmierdziało mi to grubszym tematem, ale nie chciałem drążyć.
Po kilku lekcjach szybko odnalazłem się w nowym otoczeniu. Nauczyciele mnie polubili, a uczniowie czuli respekt; tak między nami, to zapewne wina mojego brata, ale uznajmy, że to mnie się bali i podziwiali. Jednak nie wszystko szło tak gładko, jak mógłbym się spodziewać. Gdy tylko Kira poszedł pod swoją klasę, ja zostałem zaczepiony przez szczupłego i wysokiego blondyna. Już na oko widziałem, że to tylko pozory i musi być klasę niżej.
– Czego? – spytałem niezbyt uprzejmie.
– Ty jesteś ten z domu ciot? – zaśmiał się, a jego koleszkowie mu zawtórowali.
– Och, ty pewnie jesteś z domu dziwki – wytknąłem lekko język dumny ze swojej odzywki.
– Coś ty powiedział, śmieciu?! – popchnął mnie.
Nie lubiłem się bić, z natury byłem pyskaty i wredny, ale na pewno nieagresywny. Byłem ostatnią osobą, która się paliła do bójki i która mogłaby cokolwiek w tej dziedzinie ugrać. Wiedziałem więc, że jestem na przegranej pozycji, jeśli zacznie się ze mną szarpać.
Niestety moja duma wzięła górę, więc również go popchnąłem i oberwałem z pięści w twarz. Bolało jak diabli, ale nie mogłem okazać strachu, przecież chciałem być brany za silnego. Pierwszy dzień w szkole zawsze jest decydujący, pamiętajcie. Albo mają cię za ofiarę, albo przyjaciela. Nigdy nikogo pośrodku.
Nie wiem, jak długo się okładaliśmy, ale rozdzielili nas nauczyciele. Byłem w znacznie gorszej formie niż ten blondynek. Według szkolnej pielęgniarki miałem rozwalony łuk brwiowy, wargę i podbite oko. O bólu ręki nie wspomnę. Zadzwonili po mojego brata, ale ten nie odbierał, więc zdegustowany zasugerowałem, że sam przejdę się do szpitala, by mnie poskładali do kupy. Usłyszałem protesty, ale nie obchodziło mnie to. Przecież u rodziców było tak samo; pobiłem się i potrzebna była wizyta w szpitalu to jechałem karetką, ale by któryś z nich mnie odebrał... nic takiego miejsca nie miało. Wtedy tylko i wyłącznie robił to wujek, który mnie nienawidził swoją drogą.
Gdy jakaś lekarka szyła mi brew, nie obeszło się bez pogawędki. Wypytywała o moją rodzinę, pochodzenie; wszystko to, co zbędne jej być powinno.
– Jesteś rozczarowany, że nie ma tu twojego brata – bardziej stwierdziła, niż spytała. Odłożyła wszystkie przyrządy na metalową tackę i zdjęła rękawiczki. Patrzyła na mnie tym skruszonym wzrokiem, a we mnie coś pękło.
– To nie tak, że liczyłem na zainteresowanie – zrzuciłem nogi z fotela, ale nie wstałem. Chciałem z nią porozmawiać bez tej całej otoczki wredności.
– Ale miałeś nadzieje – dopowiedziała. – Chcesz być tak silny, jak twój brat. Samowystarczalny. Pokazać, że dasz sobie radę sam i wreszcie ktoś cię pochwali.
– Skąd pani to wie? – zdziwiłem się.
– Cóż, znam to – wstała i zaczęła coś robić z tymi... narzędziami. – Moi rodzice przestali się mną interesować, gdy urodziła im się druga córka. Poszłam w odstawkę i cokolwiek bym nie zrobiła, było złe.
– Przecież nie mówiłem pani, że moim rodzice mnie nie znoszą – szepnąłem, a ona spojrzała na mnie.
– Przecież to widać, Mika. – Dotknąłem swojego zabandażowanego nadgarstka. – Jesteś dzieciakiem, który poprzez gniew chce zwrócić na siebie uwagę. Jesteś silnym chłopcem, ale czasem trzeba coś powiedzieć, bo człowiek nie jest jasnowidzem.
– Ja...
Chciałem coś powiedzieć, ale do gabinetu weszła ta sama dziewczynka, z którą to rozmawiałem poprzedniego wieczoru w parku. Moje oczy się rozszerzyły ze zdziwienia, gdy ta wskoczyła na ręce lekarki.
– Co tutaj robisz? – zaśmiała się melodyjnie. – Gdzie William?
– Blacisek pofieciał, se jest loscalofany.
– Nie lelkaj się, Alex – powiedział stanowczo. – Obie wiemy, że umiesz ładnie mówić, jak na czterolatkę przystało.
– No dobra – westchnęła i zaczęła się bawić jej kołnierzykiem. – Braciszek mówi, że Lucius się z kimś pobił i jest nim rozczarowany.
– Rozumiem, że mówimy o Williamie jeden? – sprostowała.
– Chyba tak.
– Chwileczkę – spojrzała na mnie. – Czy ty przypadkiem nie biłeś się z Luciusem? – spytała mnie, a Alex mocniej się do niej przytuliła na mój widok.
– Jestem tu od kilku dni, kto to Lucius? – spytałem zirytowany.
– Och, to taki blondyn. Szczupły i wysoki – wyjaśniła.
– No to tak, to z nim się biłem – zeskoczyłem z fotela, a do gabinetu wleciał ja huragan Ezra.
– O mój bożę – lekarka zakryła sobie wolną dłonią usta.
– Kto ci to zrobił? – spytał, gdy delikatnie opuszkami palców przejechał po ranach na mojej twarzy.
– Teraz się zainteresowałaś? – odtrąciłem jego rękę, a on spojrzał z furią na dwie pozostałe osoby.
– Jak to jest, że mówię ci, byś trzymał się z dala od Willa i jego rodziny, a ty pakujesz się w nią jeszcze bardziej? – spytał, ale dalej wgapiał się w te dwie.
– No wybacz, że ja nawet nie wiem, kto to jest William i kto jest z jego rodziny! – spojrzał na mnie zszokowany, ale nie zwróciłem na to uwagi. – Jestem tu raptem z trzy dni, a ty wymagasz gwiazdki z nieba i masz mnie za gówniarza, ale przypominam ci, że minęło siedem pieprzonych lat! Wcale mnie nie znasz!
Jego rozchylone usta uświadomiły mi, że właśnie pierwszy raz w życiu to ja podniosłem na niego głos, a nie chowałem się przed jego spojrzeniem. Przełknąłem nerwowo ślinę i zacząłem odczuwać suchość w gardle. Mam przejebane.
~awenaqueen~
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz