czwartek, 11 czerwca 2015

F.O.S.T. Cz.7



    – TO DEMON! Przyzwij jednostkę! 

    Mimo że byłem szefem, nie byłem w stanie sam zabić demona. Nawet nie wiedziałem, jakiej on był klasy!

    Nie mogłem wejść do środka... Chłopak zaczął robić kroki w stronę drzwi. Nie otworzy ich nie ma sz... Nim zdążyłem sam się uspokoić, on je po prostu wywalił z zawiasów tak, że o mało mnie nie zabiły. Gdy podniosłem się z podłogi, go już nie było.

    – Ogłosić alarm!

    "Uwaga, uwaga! Na terenie placówki znajduje się groźny demon niezidentyfikowanej klasy! Wszyscy są proszeni o natychmiastowe i niezwłoczne opuszczenie budynku i zachowanie szczególnej ostrożności!"

    To musiało zadziałać. Ruszyłem biegiem w stronę wyjścia ze szkoły. Tam czekała już na mnie jednostka. Nie była kompletna, bo miała tylko jednego łowce z zakontraktowanym demonem. Pozostała dwójka była tylko dobrymi uczniami.

    – Szefie, co się dzieje? – spytał Terenzo. To właśnie on był ich dowódcą, bo miał posłusznego demona. W sumie w każdej grupie łowców musiało być pięciu.

    – Co z innymi? – spytałem.

    – Wyszli wyjściem awaryjnym – krzyknęła Erika.

    – Rozumiem.

    – Szefie! Co jest grane?

    – To on!

    Znajdował się tuż za ich plecami. Wszyscy się odwrócili.

    – Hej! – krzyknąłem w jego stronę. – Nigdzie nie pójdziesz! Najpierw musisz przejść przez nas!

    Odwrócił się powoli. Był chyba najbardziej przerażającym demonem, jakiego było mi dane spotkać.

    – Co to za demon? – spytał Ter.

    – Klasa nieznana.

    – Skąd się wziął?

    – Długa historia.

    Nagle odsłonił swój bok i skierował tam rękę. Po chwili zaczął wyciągać z niego miecz. Czerwony miecz.

    – Niezłe cacko – odezwał się Ryu.

    – To nie jest śmieszne – skarcił go Ter.

    – Czego chcesz od tego niewinnego chłopaka? – krzyknąłem do bestii, kiedy Terenzo dobył swej broni, którą również był miecz.

    Demon zaczął się śmiać. Można powiedzieć, że pękał ze śmiechu, bo aż się schylił i podparł mieczem.

    – Serio? Niewinnego? Dobry żart, starszy człowieku.

    – Odwaliło mu? – spytał Ryu.

    – Nie, demony nie mają równo pod sufitem.

    – Demony? – spytał demon.

    – A czym jesteś?

    – Łowcą?

    – Bzdura! Kipi z ciebie demon. Objął nad tobą kontrolę! – krzyczał Ter. Pohamowałem go ręką.

    Nagle demon się uchylił, a w miejscu, gdzie przed chwilą stał, przebiegła wampirzyca. Skąd ona...?!

    – To nie ja jestem waszym problemem.

    Aż się śliniła na jego widok. To nie było normalne. Wampiry bały się demonów, bo mogły je zabić.

    Ona próbowała zadawać mu ciosy, ale on robił bardzo szybkie uniki.

    – To siła demona? – spytała Erika.

    – Tak – powiedziałem.

    Nagle zadał jej kopniaka w brzuch, przez co odleciała na kilka metrów. Szybko jednak się podniosła i podleciała do niego. Był przygotowany, bo przebił ją na wylot mieczem.

    – Ngh! I tak... będziesz... nasz!

    Eksplodowała to rzekłszy. Tak się działo z wampirami. Po przebiciu bronią nasyconą demonicznym jadem, wampir wybuchał i dostawał wieczny spokój.

    Nagle cała demoniczna moc z niego uleciała. Schowałem więc swą broń i do niego podszedłem.

    – Octor Twirs. Główny dyrektor placówki zwany także kapralem – wystawiłem mu rękę, by się przywitać.

    – Yato Muras. Główny morderca swojej rodziny zwany też demonem – podał mi dłoń i ją lekko uścisnął, śmiejąc się przy tym.

    – Ciekawe przedstawienie, Yato. Jesteś po naszej stronie? Po stronie łowców? – spytałem. Jednak kontrolował demona.

    – Jestem po swojej stronie, ale skoro proponujecie mi pracę jako łowcy wampirów, to spok... – I nagle rzucił się na niego Terenzo.

    – Co ty wyprawiasz?! – krzyknąłem. Byłem w szoku, kiedy chłopak zdążył się obronić.

    – Ty jesteś Yato Muras?! Ty?! Ty wymordowałeś całą rodzinę?! Nawet niewinnego gołębia?! – darł się.

    – C-Co? Skąd wiesz? – zdziwił się.


*Oczami Yato*

    Rzucił się na mnie i na dodatek wiedział, że zamordowałem też gołębia.

    – C-Co? Skąd wiesz? – spytałem, patrząc mu prosto w oczy.

    – TERENZO NATYCHMIAST PRZESTAŃ! Zostaniesz srogo ukarany za atakowanie jednego ze swoich! – krzyknął kapral.

    – Swoich?! – Odskoczył ode mnie.

    – Tak! Od dziś jest w twoje drużynie. Ma demona, nad którym świetnie panuje. Choć jeszcze nie wiem skąd.

    – Nie będę z tym śmieciem w drużynie! Mowy nie ma! To zwykły morderca, tak jak wszystkie wampiry.

    – Ja? Może i tak, ale to mnie odebrano coś, co kochałem. Poza tym, skąd możesz wiedzieć, że to ja ich zabiłem? 

    – Skąd? Miałem... Zresztą niweażne. Jeżeli będzie słuchał moich rozkazów, to może być w ekipie. – Schował miecz i szedł w kierunku budynku.

    – Zara się wkurwię – szepnąłem.

    Kapral zabrał wszystkich do swojego gabinetu. Zaczął mi tłumaczyć, że muszę słuchać Terenzo, bo jest dowódcą naszej ekipy.

    – To już znasz zazwyczaj uprzejmego Terenzo. Dziewczyna ma na...

    – Jestem Erika Scott! 

    – Ryu Jagged. 

    – Dobrze... A teraz mi powiedz – zaczął kapral – co wiesz o wampirach? Byłeś u nich w niewoli. Znaleźliśmy cię nieprzytomnego na śniegu.

    – Śnieg... – Spojrzałem na swoją prawą rękę. Miałem wbite szkło.

    – Spokojnie, raną się zajęliśmy. Byłeś w śpiączce przez cztery lata. Co zrobiły ci wampiry, że tak długo spałeś? Bo chyba nie miałeś trzynastu lat?

    – Zabili przyjaciół – prosto z mostu.

    – Och – zatkało go. – Na twoich oczach?

    – Tak.

    – Skoro byłeś w niewoli... Poznałeś Hope'a? Taki brunet, zawsze miły... – zaczęła Erika.

    Spuściłem głowę.

    – Pokażesz swoją twarz, odważniaku? – spytał Ryu. Jak zwykle miły.

    Zrzuciłem kaptur z głowy. Słyszałem wciągane powietrze przez wszystkich.

    – No... tak... – zakłopotał się kapral.

    – Poznałeś? – drążyła.

    – Tak. – Spojrzałem się w innym kierunku niż jej oczy.

    – I? Wiem, minęły cztery lata, ale powiedz... Czy z nim wszystko okej?

    – Skąd mam wiedzieć? Nie kumplowałem się tam z nikim.

    – Zaprzeczasz samemu sobie. Przed chwilą powiedziałeś, że zabito ci przyjaciół – odezwał się Terenzo.

    – Ter, daj spokój – odezwał się Ryu.

    – No co? Mówię to, co myślę.

    – Dobra. Hope był moim znajomym i zginął, bo osłonił mi dupę! Zadowolony? – Nie chciałem tego mówić. Hope nie był tylko moim znajomym, ale tej dwójki również.

    – Hope... nie żyje? – zatkało ją.

    – Tak. Umarł, bym ja mógł uciec.

    – O mój Boże... Liczyłam, że go odbijemy.

    – Trudno, w tym świecie wszyscy kiedyś umrzemy – odparł Ryu.

    – Dlaczego mu nie pomogłeś?

    – Ter, przestań – wkurzył się Ryu.

    Spojrzeli na siebie krzywo.

    – Myślisz, że wolałby, bym pił jego krew? – odparłem z uśmiechem.

    – Proponowali ci przemianę? – Był widocznie zaintrygowany.

    – Taa. Odmówiłem i zabili wszystkie dzieci, z którymi było mi dane mieszkać. W tym moją trenerkę, bo mnie obroniła.

    – To ten flakonik był z krwią wampirów? – zaciekawił się kapral.

    – Tak. Mam z pewnym wampirem porachunki z przeszłości. Zadarł ze złym, byłym już, człowiekiem.

    – Byłym? – zdziwił się kapral.

    – Mhm. Od przebudzenia jestem w połowie demonem. – Uśmiecham się pod nosem.

    – Jak to? To ty nie zdobyłeś demona w jakiś sposób od wampirów? – przeraził się Octor.

    – Nie, moim demonem jest moja mroczna przeszłość. Ta śpiączka na cztery lata to był mój czyściec stworzony przez demona. Zdobyłem go tylko dlatego, że zachciało mi się zabić wampira, który odebrał mi kogoś kiedyś i kogoś teraz.

    – Chwila, mówiłeś, że miałeś trenerkę. Jak się nazywała? – spytał kapral.

    – Emilly Lobez. Czemu?

    – Emily była twoim trenerem?! – Opadła mu kopara.

    – Szefie, znałeś ją? – spytał ten cały Ter.

    – Tak! To moja partnerka z jednej misji. Była niesamowicie utalentowana. Jesteś jej uczniem, czyli umiesz tyle, co ona. Niesamowity dar do walki z nimi.

    – Umiem więcej. Miałem też kiedyś mistrza. Ona tylko udoskonaliła mój talent.

    – Stał się jeszcze gorszym potworem niż był. Śmiechu warte – zakpił.

    – Nie polubimy się, co?

    – Szans nie ma. Nienawidzę cię, ale muszę współpracować, by pozbyć się wampirów.

    – Ty... To jak się przedstawiłeś... Naprawdę zamordowałeś rodziców? – spytał Octor.

    – Tak. Chociaż nie. Ojciec żyje. Powinien, albo umarł przez wirusa. Kto go tam wie.

    – Rozumiem.

    – Nigdy mnie nie oskarżono o morderstwo brata czy matki. Wszystko zatarłem tak, że myślano iż to samobójstwo i przypadek.

    – Mów dalej – zaciekawił się stary i zresztą wszyscy, widziałem to w ich oczach.

    – Nauczono mnie morderstwa doskonałego. Matkę zabiłem z czystym sumieniem. Ponoć kurwiła się na lewo i prawo, przez co mój brat nie był synem mojego ojca. – Wszyscy wywalili oczy. – Tylko mnie ojciec zabierał tam, gdzie zabierał. W wieku siedmiu lat byłem w stanie wyrżnąć całą rodzinę dzięki mojemu mistrzowi. Nauczył mnie odporności na ból i wielu innych przydatnych rzeczy. Jednak był cholernie surowy jeśli źle wykonałem swoje zadanie lub go w ogóle nie wykonałem.

    – Co robił? – drążył temat szef.

    – Zależy jakie miałem zadanie. Czasem zwykłe trucie mnie, a czasem łamanie kości, czy...

    – Może być coś gorszego od łamania kości? – przeraziła się Erika.

    – Może. No przynajmniej dla mnie to było gorsze.

    – "To" czyli co?

    – Zamykanie w ciemnych pomieszczeniach, głodowanie w nich i często torturowanie.

    – Na czym polegały twoje "zadania"? – spytał Ryu.

    – Różnie. Czasem zwykłe treningi przetrwania a czasem czyjeś śmierci.

    – Jako sześciolatek latek czy tam siedmio, zabijałeś? – Coraz bardziej przerażałem szefa.

    – Mhm. To strasznie wyryło się na mojej psychice. Potem trafiłem do sierocińca, bo jako jedyny przeżyłem. Oczywiście... mistrz zlinczował mnie, zanim to się stało. Przywalił mi z czegoś w rodzaju bicza w twarz, przez co miałem ślad przez ponad rok.

    – Lewy policzek? – dopytała Erika. Chyba się wkopałem.

    – Tsa.

    – O mój... Kaito? Zmieniłeś imię i nazwisko? – Była lekko rozchmurzona.

    – W prawdzie... To w sierocińcu mi je zmienili. Nie wiem czemu.

    – Aha. Ryu pamiętasz Kaito, nie?

    – Jakbym mógł zapomnieć. Wystawiłem mu taką furtkę, by zwiał, a on dał się złapać i jeszcze adoptować.
    
    – Wcale nie. Ta kobieta na mnie polowała. Wiedziała, że będę chciał nawiać.

    – Jasne.

    – Chociaż pomiędzy wami będzie luźno – pocieszył się kapral.

    – Tsk!

    Spojrzałem na swój prawy nadgarstek, na którym widniał rzemyk, a na nim literka D. A co z nią?

    – Shane...

    – Co? – spytała, bo nie usłyszała.

    – Nic. Mogę już iść? Muszę dostać tlenu.

    – Dobrze. Idźcie. A i pamiętajcie, że w nocy macie akcje, więc zapoznajcie z tym Yato.

    – Się wie – wyszła zadowolona.


    W tym samym czasie...


*Oczami pewnego wampira*

    – Cukierku? Cukierku, gdzie jesteś? Ach, tu się schowałeś! Co tak milczysz? Hm?

    – Zajęty jestem – warknąłem. Bawiłem się kolcami róży.

    – Ach, no fakt. Lane się jeszcze nie zjawiła! I co teraz? Musisz skosztować pyszniusiej krwi naszych dzieciaków.

    – Robaków, chciałeś powiedzieć. Trzymasz je i potem depczesz, jakby nimi były. – Zgniotłem różę tak, że poleciało kilka płatków.

    – Aleś się uniósł. Wyluzuj cukiereczku! Niedługo będziesz miał brata.

    – Mówisz tak od kilkunastu lat. 

    – Był, ale zwiał. Głupi bachor. Obaj macie taką pyszną krew, jakbyście byli z jednej gliny!

    – Ale nie jesteśmy.

    – Z was wampiry to czysta rodzina królewska! Gdy on przybędzie, będziecie niezwyciężeni! My, jako rasa wampirów z wami na czele, będziemy niezwyciężeni! 

    Oby ten gówniarz zawsze uciekał. Albo mogłem znaleźć go pierwszy i zabić, a potem znaleźć sposób, by samemu umrzeć...



Ciąg dalszy nastąpi...










~awenaqueen~


1 komentarz:

  1. Wow, świetna seria :D
    Co prawda nienawidzę wampirów wszelkiej maści, ale uwielbiam chłopców-morderców :P
    Czekam na kolejny rozdzialik :3
    Do niedzieli!

    OdpowiedzUsuń