czwartek, 17 czerwca 2021

Lied Cz.11

   


    Sydney...



    – Tato! – krzyczę, bo ten stary głupiec nie chciał odpuścić. Zaciągnął mnie już tego dnia dwa razy do restauracji, parku, nad wodę! Miałam dość. – Ja. Idę. Do. Szpitala! – Wiedziałam, że on odwleka to tylko z powodu rozmowy z ordynatorem. Inaczej już dawno by mi pozwolił się "spotkać" z Luke'm. Mężczyzna odwrócił się do mnie przodem.

    – Dobrze. Zawiozę cię tam – ojciec wypożyczył auto, stąd ta propozycja.



    Po około dziesięciu minutach byliśmy już pod budynkiem zwanym szpitalem. Coś ostatnio ciągle przy nim bywałam albo w nim. Wjechaliśmy windą na drugie piętro, bo tam znajdowała się sala Luke'a. Oczywiście, nie chcieli mnie do niego wpuścić, bo nie byłam rodziną, a jego stan był poważny. Poza tym miałam wrażenie, że ta babka z recepcji wzięła mnie za fankę, a nie za jego byłą dziewczynę. Liczyłam jednak, że na korytarzu przed salą będzie Calum albo chociaż Ashton. Jak byłby Mike, to pochlastam się mydłem.

    Razem z ojcem weszliśmy już na korytarz, na którym była sala blondyna. Z daleka dostrzegłam Calum'a i Mike'a.

    – Tato, poczekasz tutaj? – spytałam, zatrzymując się. – Chciałabym pogadać z nimi na osobności. – Tak z "nimi", bo Mike na pewno nie zamierzał odpuścić.

    – Dobrze. Potem pójdziemy do ordynatora – uśmiechnął się i usiadł na krzesełku. Ja podeszłam do chłopaków szybkim krokiem. Calum od razu na mnie spojrzał i wstał z krzesła.

    – Jesteś – ucieszył się, co równało się z przytuleniem.

    – Jestem – uśmiecham się, gdy się od siebie odsunęliśmy. Mike mordował mnie wzrokiem.

    – Michael... – Calum popatrzył na niego błagalnie, na co czerwonowłosy prychnął i poszedł gdzieś.

    – Co z Luke'm? – pytam niemalże od razu, gdy tylko czerwona czupryna zniknęła za rogiem.

    – Jego stan jest stabilny, ale... Wszyscy nie możemy uwierzyć, że on sam z własnej woli wskoczył pod samochód – widziałam w jego oczach zmęczenie. Potarłam jego ramię, by dodać mu otuchy.

    – On z tego wyjdzie. Mów w ogóle, co się stało? – włożyłam ręce do kieszeni bluzy.

    – Nie wiem. Ponoć odebrał telefon od Riley'a, a potem krzyknął na matkę i wyszedł z domu. – Chwila... Coś tu się nie zgadzało.

    – A skąd wiesz, że od Riley'a? – zauważyłam na jego twarzy przebłysk zakłopotania. – Cal, nie okłamuj mnie.

    – Oj no bo... On do nas zadzwonił. Gadał od rzeczy. To, co zrozumiałem z jego wypowiedzi, to to, że rozmawiał z twoim bratem, a potem to już totalnie nic.

    – Co mówił mniej więcej? – zamyślił się chwilę, zapewne by sobie przypomnieć.

    – Coś, że gdyby wiedział to i tak by nic mu nie dało. Potem coś o tobie, ale nie wiem co, bo tak jak mówiłem, gówno zrozumiałem i nawet nie zapamiętałem – wzruszył ramionami.

    – A wyjdzie z tego? – Teraz miałam już pewność, że Riley mu powiedział o ciąży.

    – Tak, tylko jest w śpiączce i... – urwał w połowie. Zachęciłam go do dalszego mówienia, gestykulując ręką. – Może mieć jakąś tam amnezje. Wsteczną? Czy jakoś tak – zamrugałam, bo nie wiedziałam, czy dobrze usłyszałam. Luke nie miał mnie pamiętał? Dziecka? Uśmiechnęłam się sztucznie.

    – Ok. Muszę iść pogadać z ordynatorem o... Moich biologicznych rodzicach. – Już wyminęłam Cal'a, kiedy mnie zatrzymał ręką.

    – Jeszcze się z tym męczysz? – pyta.

    – Ta. Sorry, ale ojciec na mnie czeka. Jak coś to dzwoń – przytulam go i odchodzę w kierunku ojca.

    – I co z chłopakiem? – pyta, wstając z krzesełka.

    – Źle, ale nie chcę o tym gadać. Idziemy do ordynatora? – Miałam dość tego dnia, a nawet się porządnie nie zaczął. Ojciec kiwnął głową niechętnie i wreszcie ruszyliśmy.



    Zapukaliśmy i usłyszeliśmy pozwolenie na wejście. Otworzyłam drzwi i pewnie podeszłam do biurka. Usiadłam na jednym z foteli, a ojciec westchnął głośno.

    – Tak? – ordynator uniósł brew, a te okulary na nosie dodawały mu wyglądu mądrego człowieka. Będzie trudno.

    – Przychodzimy w sprawie... – niedane mi było dokończyć myśli, bo mój tatulek mi przerwał, siadając obok.

    – To ja – zaśmiał się, a mężczyzna za biurkiem podał mu rękę.

    – Co cię tu sprowadza i kim jest ta młoda dama? – Wreszcie na jego twarzy zagościł uśmiech, przez co atmosfera się rozluźniła.

    – To moja córka Lily – przedstawił mnie.

    – Córka – widziałam, jak na jego twarzy przez chwile przemknęło zaniepokojenie i zakłopotanie.

    – No tak... Posłuchaj, jest pewien problem i... bądź ze mną szczery. Wolę ustalić to bez policji – mówi, a ordynatora lekko przeraziło.

    – Jaka policja? O czym mówisz? – spytał, biegając wzrokiem po mnie i moim ojcu.

    – Jak wiesz, osiemnaście lat temu moja żona rodziła w tym szpitalu. Kiedyś zrobiłem test DNA, nie pytaj dlaczego, bo to długa historia. No i okazało się, że Lily to nie moja córka. Postanowiła to niedawno sprawdzić raz jeszcze i wzięła moje próbki oraz próbki matki. Wynik badań mnie przeraził – tłumaczył spokojnie, ale tak bardzo, jak był spokojny, tak bardzo ordynator był przerażony. On coś wiedział. – Ona nie jest naszą córką. W szpitalu musiało dość do przypadkowej zamiany dzieci.

    – T-To niemożliwe – zaczął zaprzeczać, jąkając się strasznie.

    – Proszę, Wiktor, nie każ mi iść z tym do sądu – ojciec umiał grać poważnego i bezwzględnego.

    – Spokojnie. Nie chcę problemów – starał się nas uspokoić.

    – Niech pan powie prawdę, do cholery! – krzyknęłam, wstając. – Mam dosyć! Moje życie było do dupy od małego! Straciłam brata przez pojebane wizję matki, potem zaczęłam się tłuc z każdym o byle gówno! Na sam koniec pojawił się ten pierdolony Hemmings i mnie uwiódł, bo jakby mogło być inaczej, prawda?! – zaczęłam krzyczeć. Wszystko, co we mnie siedziało, domagało się wyjścia na zewnątrz. – Oczywiście on musiał wyjechać w trasę, a mnie przedtem zapłodnić. Jaki pech! Myślałam, że jego ojciec jest moim biologiczny i przez to zjebał się nasz związek totalnie. Przez te jebane testy, dowiedziałam się, że matka to nie moja matka, za co w sumie dziękuję, ale hej! Jestem podrzutkiem i nie znam swojego pochodzenia w ogóle! Przez ten cały cyrk poroniłam, a cudowny tatuś dziecka postanowił sobie wskoczyć pod auto, bo po co porozmawiać ze mną?! Teraz leży w tym pierdolonym szpitalu i chuj wie, czy się wybudzi, a jak wybudzi, to czy mnie w ogóle będzie pamiętał! – Nie płakałam. Ja po prostu byłam wściekła – Więc do jasnej cholery, przez pana pomyłkę, moje życie stało się POMYŁKĄ! – uderzyłam rękoma o biurko, powodując podskoczenie mężczyzny na krześle. Ojciec patrzył na mnie jak zaczarowany, a ja dopiero zorientowałam się, co powiedziałam. Dziecko... Fuck.

    – Poroniłaś? – wyszeptał zdziwiony, wreszcie przemawiając. Ja usiadłam i westchnęłam. Puściłam jego pytanie mimo uszu i cały czas gapiłam się na debila za biurkiem.

    – Rozumiem. Nie mogę już tego zatuszować. Powiem prawdę – przełamał się. Nie wiedziałam, czy pod wpływem mojego żalenia się, czy to co innego. Grunt, że podziałało. - Prawie osiemnaście lat temu twoja żona – zwrócił się do mojego "ojca" – urodziła tutaj córkę. Niestety... Dziecko urodziło się martwe – tata zachłysnął się powietrzem, a ja wywaliłam oczy jak śliwki. – Wtedy ciebie nie było, byłeś na spotkaniu biznesowym.

    – Wiem – skomentował.

    – Twoja żona zwariowała. Dosłownie. Wmawiała sobie, że jej córka żyje, nie chciała nam jej oddać. Powiedziała, że nie możesz się dowiedzieć o tym poronieniu. Miała na mnie sporego haka, j-ja nie miałem wyjścia – zmarszczyłam brwi. Haka? Co on zrobił? – Akurat tego dnia pod szpital zostało podrzucone dziecko. Miało mniej więcej dwa tygodnie. Wymyśliłem, że do papierów wpiszę o żyjącym dziecku. Martwe włożyłem do tego nosidełka, w którym zostałaś przyniesiona ty, Lily – popatrzył na mnie. – Zrobiłem podmianę dzieci. Ona od razu się zgodziła, ale dziwnie się zachowywała w stosunku do dziecka – no oczywiście. Tak się zachowuje po dzień dzisiejszy. Prychnęłam.

    – Kto mnie podrzucił? – pytam bez ogródek.

    – Jakiś nastolatek – zauważyłam perfidne kłamstwo. Kłamał mi w żywe oczy. Znów wstałam i pochyliłam się nad biurkiem.

    – Kto. Mnie. Podrzucił? – Syczałam przez zaciśnięte zęby. Mężczyzna najwidoczniej się mnie bał, bo trzęsącymi rękoma wyciągnął z biurka jakieś papiery. Spojrzałam na ojca, a on tylko pokręcił ze zrezygnowania głową. Musiałam odkopać starą Lily dla tego momentu. Na pewno nie miałam zamiaru być miłą i grzeczną dziewczynką.

    – Niejaki Manuel Roksems – czyta z papierów. – Obecnie ma trzydzieści dwa lata – stary, pomyślałam. Ale adres mogła dla mnie zdobyć tylko jedna osoba. Uśmiechnęłam się przebiegle i wybrałam odpowiedni numer.

    – Po co dzwonisz? – Jakie miłe powitanie.

    – Musisz mi zdobyć czyjś adres – mężczyzna za biurkiem się przeraził jeszcze bardziej.










~awenaqueen~



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz