czwartek, 17 czerwca 2021

Lied Cz.12

   


    W drodze do hotelu tata milczał jak zaklęty. Musiało go to strasznie dotknąć. Fakt o byciu dziadkiem i fakt o poronieniu. W ogóle sporo się tego dnia działo, był to męczący dzień, jakby nie patrzeć. W hotelu ojciec wreszcie postanowił się odezwać.

    – Dlaczego mi nie powiedziałaś? – W głosie miał tyle bólu, że aż mnie się udzieliło. Popatrzyłam na niego smutno.

    – Nie chciałam, byś się martwił. Wystarczył mi Riley, który opieprzył Hemmings'a z góry na dół. Przepraszam, tato – przytuliłam się do niego, co od razu odwzajemnił. – Obiecuję ci, że jak tylko odkryję, kim są moi biologiczni rodzice, wróci stara zła Lily – zaśmiał się z moich słów.

    – Będę nieodpowiedzialny ojcem, mówiąc to, ale cieszę się z powrotu mojej złej córeczki ze złym charakterkiem – po raz kolejny mnie przytulił, tym razem z uśmiechem na ustach.

    Riley obiecał mi pomóc z tym adresem. Z ojcem postanowiliśmy zostać w Sydney do czasu, aż mój braciszek nie znajdzie tego miejsca. Bo co jeśli ten koleś mieszkał w Sydney? No właśnie. Trzeci raz nie miałam zamiaru lecieć samolotem, o na pewno nie.
Z ojcem postanowiliśmy pograć sobie w gry planszowe i karciane, by na koniec przerzucić się na TV i obejrzeć komedię. Zdecydowanie tak mogłoby już być zawsze.


***


    Następnego dnia rano, dostałam wiadomość od Riley'a. Odczytałam ją zaspana. Wiedziałam, że mnie nie zawiedzie. Chociaż nadal byłam na niego zła o telefon do Luke'a, to i tak kochałam. Wstałam szybko z łóżka i zaczęłam się ubierać. Szczęście mi sprzyjało, bo chłopak mieszkał kilka kilometrów za Sydney. Wleciałam do kuchni, gdzie tata czytał gazetę. Widząc mnie, przeraził się.

    – Coś się stało? – spytał.

    – Tak. Riley zdobył adres do tego całego Manuela, więc jadę do niego – upiłam łyk jego kawy.

    – Zawiozę cię. – Już składał gazetę.

    – Nie! Zamówiłam już taxi. Muszę z nim pogadać sama, tato – wywróciłam oczami. Nie miałam pięciu lat, by mnie ciągle pilnować.

    – Ale... – Już chciał się ze mną kłócić, ale ja nie miałam na to czasu.

    – Pa! – cmoknęłam go w policzek i wybiegłam z domu.



    Wsiadłam do pojazdu, który czekał na mnie od dobrych pięciu minut. Podałam mu adres, a mężczyzna bez problemu mnie tam zawiózł. Droga trwała przeszło czterdzieści minut, ale kto się czepia szczegółów? Na pewno nie ja, która za chwile miała poznać nazwisko swoich rodziców.

    Wysiadłam z taxi przed jakąś... kamienicą. Spojrzałam na wyświetlacz telefonu, by sprawdzić, który pokój. Chwilę potem stałam już przed odpowiednimi drzwiami i zapukałam. Otworzyła mi jakaś kobieta.

    – Przepraszam, zastałam Manuela? – zmierzyła mnie wzrokiem w stylu: "kim ty kurwa jesteś?!"

    – Kochanie – bardzo zaakcentowała to słowo. – Jakaś dziewczyna do ciebie! – Ona zniknęła gdzieś w domu, by po chwili na jej miejsce mógł pojawić się Manuel.

    – Kim jesteś? – pyta zaskoczony.

    – Jestem Lily Collins. Osiemnaście lat temu podrzuciłeś mnie do szpital... – nie dał mi dokończyć, bo zakrył mi usta ręką i zamknął drzwi, wychodząc na korytarz.

    – Nie mów tego tak głośno – poprosił.

    – Zastanowię się, jak powiesz mi, dlaczego mnie wtedy podrzuciłeś? – popatrzyłam na niego wyczekująco.

    – Nie wiem. Jakaś baba kazała mi ciebie przynieść pod szpital. Zapłaciła mi za to, a ja potrzebowałem wtedy kasy na leczenie mojej siostry. – Oj jaka wzruszająca historia, że aż wcale.
    
    – Trele morele – wywróciłam oczami. – Jak ta baba się nazywała?
    
    – Nie wiem, nie pamiętam. – No i mnie wkurwił, koniec miłej Lily. Popchnęłam go na drzwi. – C-Co ty...

    – Albo mi mówisz w tej chwili, kto to był, albo twoja dziewczyna dowie się o wszystkim, jak i cała okolica – zagroziłam. – Ale to nie koniec. Bo kto powiedział, że dożyjesz jutra? – uśmiechnęłam się wrednie, a on przełknął ślinę. Nie oszukujmy się, wyglądam gorzej, niż mój język na to wskazuje.

    – Dobra! – wystawił ręce w geście obronnym. – Baba miała na imię... Lauren? Może... Nie wiem, jakoś tak – widziałam, że faktycznie ma problem z przypomnieniem sobie tego.
    
    – Nazwisko mnie bardziej interesuje niż imię. Na chuj mi imię? – zauważyłam już mniej agresywnie niż wcześniej.

    – Jezu, dziewczyno! – piorunowałam go spojrzeniem, przez co znów przełknął ślinę i zmiękł. – No... Claffer? Nie, czekaj... Świta mi coś – zamknął oczy. – Clifford! – wykrzyczał, jakby dostał nagłego olśnienia. Czekajcie... Kto?!

    – Clifford? Żartujesz?! – moje oczy były wielkości piłeczek pingpongowych. Nie wiedziałam, czy to ja mam problem ze słuchem, czy on faktycznie wypowiedział to cholerne nazwisko.

    – Nie, dobrze pamiętam.


***


    – I jak tam, kochanie? Dowiedziałaś się? – spytał ojciec, widząc mnie w salonie. Uśmiechnęłam się i odetchnęłam z ulgą. Może to nie super wiadomość, że Michael Clifford jest moim bratem, ale on o tym nie wiedział, więc na chuj drążyć temat? Postanowiłam zapomnieć o szukaniu rodziców skoro i tak wiem, kim są, to niczego mi więcej nie potrzeba. Podeszłam do ojca i przytuliłam go od tyłu.

    – Wiesz... Na co mi oni? Mam ciebie, o ile będziesz spędzał ze mną tyle czasu co teraz, to nie będą mi potrzebni biologiczni rodzice – wyznałam, na co się uśmiechnął.

    – Cieszę się, że tak mówisz. Ja postanowiłem trochę przystopować w pracy. W końcu już nie te lata – zaczął się śmiać a ja z nim. Usiadłam obok niego na sofie i zaczęliśmy rozmawiać. Naszą rozmowę przerwał dzwoniący telefon. Postanowiłam nawet nie patrzeć, kto to i olać sprawę.


***


    Dwa dni później...

    Sprzątałam w naszym wynajętym mieszkaniu, by móc wrócić do domu. Niedługo miał być wrzesień, więc wypadało odpocząć ostatnie dni w domku. Włączyłam tv, by przełączyć na kanał muzyczny. Natrafiłam akurat na jakieś wiadomości. Miałam tego dnia strasznego pecha. Stłukłam dwie szklanki, podarłam spodnie, bo zachciało mi się w najciaśniejszych rurkach kucać, zepsułam kran i przypaliłam firanki papierosem. No a na deser wiadomości zamiast muzyki.

    –  Zostaliśmy poinformowani, że Luke Hemmings, jeden z członków zespołu 5 Seconds of Summer, wybudził się przedwczoraj ze śpiączki!

    Spojrzałam na telewizor i upuściłam na podłogę talerz po śniadaniu, który się stłukł, ale mniejsza z tym. Doliczyłam do listy pecha. Luke się wybudził? Spojrzałam na telefon i zero powiadomień od Calum'a. Miał przecież dać znać, gdyby było coś wiadomo z blondynem. A może to ten numer, co dzwonił przedwczoraj? Tylko dlaczego dzwoniłby z nowego numeru?



    Postanowiłam pojechać do szpitala i sprawdzić, co się dzieje. Skoro i tak nazajutrz miałam samolot do domu, to co mi szkodziło? Zadzwoniłam po taxi i po trzydziestu minutach byłam na miejscu. Weszłam do budynku i pojechałam windą na drugie piętro. Zaczepiłam jedną z pielęgniarek z zapytaniem, czy mogę do niego wejść. Powiedziała mi, że nie ma najmniejszego problemu, ale miałam go nie męczyć, bo był osłabiony. Weszłam więc do sali, gdzie dostrzegłam blondyna siedzącego z nosem w telefonie. Gdy mnie zauważył, ściągnął brwi.

    – Kim jesteś? – pyta, a mi serce pękło na milion kawałków. Nie pamiętał mnie.

    – Taki miałeś zamiar? – naskakuje na niego, na co on jeszcze bardziej się szokuje. – Specjalnie wskoczyłeś pod auto, by o mnie zapomnieć i o... – przerwał mi.

    – To ty jesteś Lily? – moje usta się zamknęły, a język ugrzązł w gardle. – Słyszałem o tobie i najlepiej będzie, jak dasz mi spokój, wyjdziesz i już nigdy się nie pojawisz. – Jeżeli myślałam, że chwilę temu pękło mi serce, to co stało się teraz? Popatrzyłam na niego, nie wierząc własnym uszom.

    – Jak ty...

    – Wynoś się stąd! – krzyknął, a ja postanowiłam spełnić jego życzenie.

    – Dobrze. Wyjdę i już więcej mnie nie zobaczysz, gwiazdorze za dychę – prychnęłam i opuściłam salę.










~awenaqueen~



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz